środa, 12 lutego 2014

Rozdział 14. - "Lew i wąż"

     Angelina zdołała namówić Umbridge do odnowienia drużyny Quidditcha i całe szczęście, bo planowane było rozpoczęcie sezonu, a jak zwykle pierwszy mecz Quidditcha Gryffonów był ze Ślizgonami. Nadszedł czas na pierwszy trening po długiej przerwie.
     Wszyscy chłopacy wciąż są w szatni, przebierają się. Dziewczyny już dawno były gotowe, przyszły wcześniej. Stały i debatowały na temat taktyki z Angeliną, gdy nagle Natalie wpadła na stadion i zapytała:
     - Mogę szybko zamienić słowo z Ronem? Mam go powiadomić o spotkaniu prefektów. Pani Inkwizytor kazała. - powiedziała, a słowa "pani Inkwizytor" przechodziły jej przez gardło z takim trudem, jak już pozostałym uczniom Hogwartu to lub jej nazwisko. Wszyscy jej nienawidzili.
     - Leć, nie spiesz się. Oni i tak jeszcze posiedzą w szatni, zanim wyjdą. - stwierdziła Angelina.
     - Gorzej niż baby pokroju Lavender... - westchnęła Katie.
     Natalie weszła do szatni, zasłaniając ręką oczy.
     - Ron! Ron Weasley! Gdzie jest prefekt-Ron? - ruszyła przed siebie ostrożnie, wymachując ręką, żeby nie wpaść na nic i na nikogo.
     - Spokojnie, Natalie. - usłyszała rozbawiony głos Harry'ego ze swojej lewej strony. - Możesz odsłonić oczy, nikt nie jest nagi. - zaśmiał się.
     Zdjęła rękę z twarzy i rozejrzała się ukradkiem dookoła.
     - Całe szczęście. To byłby horror. - mruknęła.
     Ujrzała Rona rozprawiającego na jakiś temat ze swoimi braćmi, Fredem i Georgem. Podeszła bliżej i chciała się odezwać, ale wydawało się, że mówią na jakiś ważny temat.
     - Myślę, że powinniśmy użyć Wymiotków. - oznajmił Fred.
     - Nie, nie... - mruknął George. - Wczoraj próbowałem jej je sprzedać, ale nie udało mi się. Będzie wiedziała, jeśli ich użyjemy!
     - Racja... - mruknął Fred. - To może Karmelki Gorączkowe?
     - Jak to działa? - zapytał Ron.
     - Normalnie. Dostajesz gorączki i ...
     - I czyraków. - dokończył George.
     - Czyraków? Jakoś żadnych u was nie widzę. - zakpił Ron.
     - Bo są w miejscu, którego zwykle nie wystawiamy na pokaz. - poinformował Fred.
     - Ale siedzenie na miotle, to będzie prawdziwa katorga. - stwierdził George.
     - Zwykle? To zdarza wam się wystawiać takie miejsca na pokaz w ogóle? - zapytała Natalie zaniepokojona.
     - Chcesz się przekonać? - zapytali równocześnie.
     - Fu! - pisnęła. - Nie mogłabym spać, a już mam problemy z bezsennością! Ron, dzisiaj jest spotkanie prefektów dwadzieścia minut przed kolacją. Dotyczy Dekretu Dwadzieścia Cztery. - wyjaśniła obracając oczami. - A co do waszych czyraków... Mogę wam dostarczyć lekarstwa, ale to potrwa, zanim tu przybiegnę z powrotem.
     - Masz? - zawołał George.
     - Pewnie. Czego ja nie mam? - zapytała czysto retorycznie.
     - Chwała ci, o wspaniały Nietoperzu! - zawołał Fred.
     - Gdzie je masz? - zapytali równocześnie.
     - W moim dormitorium, więc musiałabym dostać się tam i...
     - Chodźmy. - George złapał ją za przegub i pociągnął za sobą na zewnątrz, poza stadion.
     Dosiadł miotłę i przesunął się do przodu, trzymając mocno trzonek.
     - Wsiadaj szybko, dopóki Angelina nie wrzeszczy. - rozkazał.
     - Co?
     - Szybko, zanim tu przyjdzie. - popędził ich Fred, dosiadając swoją miotłę.
     Natalie wskoczyła na miotłę George'a i objęła go, by nie zlecieć. Dwie miotły popędziły w stronę wieży Ravenclawu i zatrzymały się tuż przy oknie dormitorium Natalie. Otworzyła okno i wskoczyła do środka, robiąc przy tym hałas.
     - Żyję! - zawołała.
     - Nic ci nie jest? - zapytali obaj.
     - Chyba... - roztarła bolące miejsce i podbiegła do swojego kufra, w którym miała mnóstwo różnych eliksirów i wywarów w malutkich buteleczkach.
     Wyjęła wreszcie dwa flakony z niebieską cieczą, z której upływał różowy dym po odkręceniu. Weszła na okno i chwyciła się mocno okiennicy, żeby podać im lekarstwa.
     - O rany, gdyby wasza mama to widziała, to chyba by mnie zabiła... - jęknęła spoglądając w dół. Wieża Ravenclawu jest drugą co do wysokości w całej szkole (pierwsza jest astronomiczna), a pierwszą, jeśli chodzi o wielkość.
     - Spokojnie, nietoperze nigdy nie upadają na twarz! - zawołał George dzierżąc uśmiech tak szeroki, że niemal ukazywał wszystkie jego zęby.
     - Mamy u ciebie dług! - dodał Fred z tym samym uśmiechem.
     - Lista długów się nie kończy. Lećcie, bo Angelina już was szuka.
     Spojrzeli po sobie i odlecieli na dół, pozostawiając ją z sercem szaleńczo tłukącym się w piersi. Nagle do pokoju weszła Parvati.
     - Wszystko w porządku? Słyszałam tu jakieś hałasy...
     - Tak, tak. Zakręciło mi się w głowie i upadłam. - stwierdziła. Po części była to prawda.
     - Ojej! - pisnęła. - Może odprowadzić cię do skrzydła szpitalnego? Jesteś biała jak posąg Roweny Ravenclaw w pokoju wspólnym!
     - Jest w porządku... Dziękuję. Rany, naprawdę dzięki. Cieszę się, że martwisz się o mój stan zdrowia, to miłe.
     - W końcu ty robisz to samo dla mnie, nie? - uśmiechnęła się. - Chodź na dół, bo aż strach zostawić cię gdzieś samą! - zaśmiała się, kiwając na nią w drzwiach.
     Natalie dogoniła ją i zeszły razem na dół. W salonie chłopacy z drużyny o czymś żywo dyskutowali, więc przysiadła się do nich, żeby posłuchać o co im idzie.
     - ...mówię wam, jestem pewien, że ktoś tu był! To już przecież któryś raz! - zawołał Duncan.
     - Ta, bo to rzeczywiście niezwykłe, że dzieciaki latają po wieży w nocy. - stwierdził Jeremy.
     - Ale wychodzą z wieży! Rozumiesz? I muszą się jakoś ukrywać, mają coś, co sprawia, że są niewidoczne!
     - O czym wy mówicie? - zapytała w końcu zaintrygowana.
     - Duncan twierdzi, że już parę nocy, jak tu przesiadywaliśmy, słyszał, jak ktoś łazi po wieży i z niej wychodzi. - rzucił Jeremy.
     - To irracjonalne. - stwierdził Terry.
     - No... - mruknął Grant, swoim wiecznie niedospanym tonem.
     - Ano, łażą. - stwierdziła Natalie i usiadła w poprzek, żeby oprzeć się o ramię Granta i założyć nogi na kolana Duncana. - Łażą w środku nocy takie dwa wielkie nietoperze. Grają w ruchome szachy z Krwawym Baronem, piją herbatę z Irytem... Wymieniają się kartami z Umbridge, próbują umyć włosy Snape'a i oglądają suche komedie romantyczne z Voldemortem.
     Wśród nich wszystkich zapadła głucha cisza, tylko Grant zarechotał.
     - Nie żartuj z Sama-Wiesz-Kogo. - upomniał ją Anthony.
     - Pewnie. Nie da się powiedzieć przecież, że ma tłuste włosy czy haczykowaty nos. - stwierdziła. - Ale my mamy coś, czego on nie ma.
     - Mianowicie? - zapytał Terry.
     - Nosy! - pisnęła i sama sobie przybiła piątkę. - On ponoć ma tak płaskie lico, że wykształtowały mu się tylko dwie szparki zamiast nosa. - i zaśmiała się, co brzmiało trochę jak prychnięcie.
     - Rany kota! - wrzasnął Duncan. - Ta gadanina Umbridge padła jej na mózg.
     - Dlatego przyda wam się więcej treningów, żeby się odstresować! - zawołał Roger, zbliżając się do nich. - Pomyślałem, żeby potrenować jeszcze w niedzielę, dzień przed meczem i...
     - NIE! - zawołali wszyscy.
     - Miłość, miłość pośród nas... Ja wiem, że wy kochacie moje treningi, moje treningi kochają mnie, a ja kocham puchar. Wy kochacie puchar. Puchar kocha nas... więc nawet mnie nie denerwujcie i widzimy się w tym przez następne dwa tygodnie dodatkowo w niedzielę na treningach!
     - Miała być jedna niedziela! - zawołał Duncan, gdy Roger odchodził z błogim uśmiechem do dormitorium.
     - W tym tygodniu już też się widzimy! - dodał kolejny tydzień i zniknął za drzwiami.
     - Kretyn. - warknął Jeremy do Duncana. - Wiesz co to oznacza? Śpisz dziś za drzwiami albo narazisz się na czyraki.
     - Ja śpię za drzwiami? Nie ma mowy, raz w życiu próbowałem i wolę więcej tego nie robić! Teraz to ty będziesz spał na schodach. Mi na tej zimnej podłodze zdrętwiała d...
     - APSIK! - wrzasnęła Natalie i uderzyła Duncana mocno w kolano, a on aż podskoczył. Zeskoczyła z sofy i odwróciła się do nich wszystkich, gdy utkwili w niej zdziwione i rozbawione spojrzenia. - Na zdrówko. Dziękuję... Dobranoc! - uśmiechnęła się szeroko i spojrzała na Jeremy'ego. - Jeremy, słyszałeś? Śpisz poza swoim dormitorium. Chodź, zabiorę cię do siebie w takim razie.
     Anthony, Grant i Terry wybuchnęli śmiechem. Jeremy wstał, objął ją w ramieniem i wyszczerzył się szyderczo do Duncana.
     - Dobra, a teraz spadaj. - dała mu różdżką po ręce. - Widzimy się w nocy, Duncan, jak będę szła pograć z Voldemortem w gargulce.
     Pozostali znowu syknęli, a ona odeszła z satysfakcją. Po chwili jednak uśmiech spełzł jej z twarzy. Musi zachować następnym razem większe środki ostrożności.

     Nadszedł dzień pierwszego meczu Gryffindor-Slytherin. Wszystko było już pokryte śniegiem i niedługo każdemu miała się udzielić atmosfera świąteczna, gdyby nie fakt, że w zamku dzieje się coraz gorzej przez Umbridge i pewnie nikt nie pozostanie chętnie w zamku na ferie, jeśli ona też zamierza tam się zatrzymać.
     Ron siedział przy stole Gryfonów na śniadaniu i wyglądał na bardzo zdenerwowanego swoim pierwszym meczem Quidditcha w drużynie. Co chwila ktoś podchodził, klepał go po ramieniu i dodawał słów otuchy.
     - Stary, przestań się denerwować. - powiedział mu Harry.
     - Nie... Nie zagram tam. Nie obronię, choćby nie wiem co! Co ja sobie myślałem... - bełkotał Ron.
     - Zagrasz i tyle. Ja się o ciebie nie martwię, bo widziałem, jak powstrzymywałeś akcje "nie do zatrzymania". Przecież gdy zatrzymałeś pędzącego kafla nogą na treningu, to nawet Fred i George piali z zachwytu.
     - To był przypadek! Jak nikt nie patrzył, to zsunąłem się z miotły i kiedy próbowałem wstać, kafel trzasnął w mojego buta, a ja akurat zamachnąłem się nogą. Czysty przypadek...
     - Jeszcze kilka takich przypadków i wygraną mamy w kieszeni! - stwierdził Harry z uśmiechem. Ronowi również polepszył się nastrój.
     Nagle do stołu podeszła Luna, na której głównie skupiało się zainteresowanie na sali. Miała bowiem na głowie ogromny kapelusz wyglądający jak prawdziwa głowa lwa.
     - Kibicuję Gryfonom - oznajmiła niepotrzebnie wskazując na swój kapelusz, bo to było oczywiste. - Tylko spójrzcie co robi - machnęła różdżką i łeb ożywiony ryknął tak realistycznie, że dużo osób na sali podskoczyło wystraszone. - Chciałam, żeby połykał węża, bo to zwierzę Ślizgonów, ale nie miałam na to czasu. W każdym razie powodzenia. Powodzenia, Ron.
     - Dzięki... - rzekł, jakby nieświadom tego, co przed chwilą się stało.
     Hermiona pociągnęła Harry'ego do tyłu, żeby wstał.
     - Zadbaj o to, żeby Ron nie zobaczył, co jest na przypinkach Ślizgonów. - rozkazała.
     - Ale co...
     Zamilkł, gdy zobaczył jej ostrzegawcze spojrzenie. Wszyscy wstali od stołów, a w tym Ron. Podeszła do niego, wspięła się na palce i ucałowała go w policzek.
     - Powodzenia, Ron. Ty też się trzymaj, Harry... - mruknęła i odbiegła za pozostałymi.

     Na boisku wszyscy już siedzieli przygotowani, by kibicować wybranym drużynom. Jak zwykle Lee Jordan siedział na miejscu komentatora, a kawałek od niego ulokowała się profesor McGonagall, żeby móc kontrolować jego popisy. Harry ukradkiem zerknął po drodze na przypinkę jednego ze Ślizgonów, która głosiła "WEASLEY NASZYM KRÓLEM". Nie wiedział o co chodzi, dopóki nie wyszli na boisko i nie rozpoczął się mecz. Piętnaście mioteł wzbiło się w powietrze i z trybun od strony Ślizgonów wybrzmiała pieśń:
Weasley wciąż puszcza gole,
Oczy ma pełne łez,
Kapelusz zjadły mu mole,
On naszym królem jest!
Weasleya ród ze śmietnika,
I tam jest jego kres,
Przed kaflem zawsze umyka,
On naszym królem jest!
Weasley jest naszym królem,
I da nam wygrać mecz!
Więc zaśpiewajmy chórem:
On naszym królem jest!

     Harry nie wiedział co ma zrobić. Wisząc w powietrzu, zamiast wypatrywać znicza, krążył i obserwował Rona. W pewnym momencie zatrzymał się, żeby zobaczyć nieudane akcje Gryfonów i nieudane próby obrony goli przez Rona. Lee za wszelką cenę próbował przekrzyczeć Ślizgonów, ale nawet z mikrofonem mu się to nie udawało.
     - Angelina Johnson ma kafla! Leć Angelino, leć! Co za ścigająca z tej dziewczyny! Tyle lat to powtarzam, a ona już siódmy rok nie chce już ze mną chodzić!
     - JORDAN!
     - Przepraszam pani profesor, chciałem błysnąć poczuciem humoru i ubarwić relację, ale to naprawdę boli! O nie... Nie, błagam, nie strzelaj... Och, Ron, miałeś pecha...
      Ron przepuścił kolejnego gola przez głupią pieśń Ślizgonów.
     - HARRY, RUSZ SIĘ! - wrzasnęła Angelina.
     Dopiero w tym momencie Harry przypomniał sobie, że powinien wyszukiwać znicza. W końcu zobaczył srebrne, trzepoczące skrzydełka i zanurkował za nimi na dół, a tuż przy nim zleciał Malfoy jak srebrno-zielony pocisk. Długo uganiali się za zniczem, ale w efekcie końcowym Harry złapał go i zleciał z miotły z wysokości sześciu, może ośmiu stóp, ponieważ po gwizdku Goyle odbił w niego tłuczka, a ten trafił go w kręgosłup. Lee ryczał do mikrofonu, że Gryfoni wygrali, Gryfoni piszczeli, a Ślizgoni gwizdali i buczeli. Natalie przestraszona rzuciła zaklęcie Spongify i z trybun zeskoczyła na ziemię, tuż obok drużyny Gryfonów. Malfoy zleciał na dół i choć był blady ze złości, to odwrócił się do Harry'ego i wyszczerzył szyderczo.
     - Jak ci się podobała nasza pieśń, Potter? - zapytał. - Ja ją wymyśliłem!
     Harry podniósł się z ziemi z pomocą Angeliny i zobaczył, jak lądują za nim wściekli George i Fred.
     - Chcieliśmy dopisać jeszcze parę zwrotek! Tylko nie mogliśmy znaleźć rymów do "tłusta" i "brzydka... A to miało być o jego matce...
     - Żółć ci na mózg padła - powiedziała Angelina z odrazą, odciągając Harry'ego.
     - ... nie mogliśmy też znaleźć rymu do "niedorajdy"... a to o jego ojcu...
     Fred, który zorientował się o co chodzi Malfoyowi, rzucił miotłę na bok, a Natalie chwyciła go mocno pod ramię.
     - Odpuść, Fred. Odpuść. - poprosiła. - Jest żałosny, nie stać go na nic więcej, po prostu jest wściekły za przegraną...
     - Ale ty chyba lubisz Weasleyów, co, Potter? - zaśmiał się Malfoy. - Spędzasz u nich wakacje... Jak wytrzymujesz w tym smrodzie, co? Albo w sumie... No tak, pochodzisz od mugoli, oni nie mają w domu lepiej!
     Angelina trzymała dalej Harry'ego za skraj szaty i rozglądała się nerwowo wokół. Ron był już w szatni, a pozostałe dwie dziewczyny, Katie Bell i Alicja Spinnet, stały w przejściu i obserwowały co się dzieje. George stał dalej i wyglądał, jakby dopiero wszystko do niego docierało. Pomyślała, że Natalie zaraz będzie zbierać się z ziemi, bo nie utrzyma Freda sama, nie sięgając mu nawet do ramienia.
     - A może ty po prostu pamiętasz, Potter - Ślizgon dalej z niego szydził, ku uciesze Crabbe'a. - jak cuchnął dom twojej MATKI i dom Weasleyów przypomina ci...
     George i Harry rzucili się z pięściami na Malfoya. Natalie stała i ściskała mocno Freda, odpychając go, choć ten próbował się z nią przez chwilę szarpać. Mówiła coś do niego bardzo szybko z przerażeniem i łzami w oczach, a ten bez słów dalej napierał na nią, krocząc w stronę Ślizgona. Nagle pani Hooch podbiegła do nich, wrzeszcząc:
     - Zostawcie go! Co to za zachowanie?! OBOJE marsz do opiekuna domu! ALE JUŻ! - obezwładniła ich różdżkami.
     Harry miał skaleczoną rękę, a George opuchniętą wargę. Malfoyowi krew bluzgała z nosa, więc pani Hooch szybko go odprowadziła.
     - Zabiję go... - zaklął Fred.
     - Błagam cię, kiedy indziej! - poprosiła Natalie, a on w końcu się zatrzymał i odwrócił się, by podnieść miotłę.
     Wrócił do szatni odprowadzony przez Angelinę, a Natalie poszła teraz dookoła, żeby wydostać się poza stadion. Gdy schodziła już na dół, spotkała Freda i wróciła z nim do zamku.

     - Co to miało oznaczać?! Potter i Weasley - warknęła profesor McGonagall - zachowaliście się skandalicznie! Dwóch na jednego! Czy nie jest wam wstyd?!
     - On obraził rodzinę George'a i moją matkę! - zawołał Harry.
     - To nie mogliście poczekać na panią Hooch, tylko rzuciliście się na niego z pięściami To było prymi...
     - YHYM, YHYM.
     Harry, George i profesor McGonagall odwrócili się do tyłu, gdzie stała szyderczo uśmiechnięta profesor McGonagall.
     - Mogę pani pomóc? - zapytała uprzejmie.
     - A co pani przez to rozumie?
     - Że potrzebuje pani autorytetu z zewnątrz!
     - Myli się pani. Jestem opiekunem domu i to ja mam za zadanie ich karać, nie pani.
     - To pani jest w błędzie. Gdzie ja to mam... - zaczęła szperać w torebce. - ...dostałam to od Korneliusza... To znaczy, osobiście, od Ministra... Gdzie ja to... O, jest! Yhym, yhym... Dekret dwudziesty piąty.
     - Kolejny? - zapytała poirytowana McGonagall.
     - Najwidoczniej. - rzekła i zaczęła czytać:

Dekret Edukacyjny Numer Dwadzieścia Pięć upoważnia Wielkiego Inkwizytora
do nakładania kar, sankcji, szlabanów i zawieszeń uczniów w razie ich wykroczeń,
oraz do ingerowania w kary nadawane przez nauczycieli.

     - Obaj już mają ode mnie tygodniowe szlabany. - oświadczyła stanowczo profesor McGonagall.
     - Uważam, że to za mało. Myślę, że odpowiednią karą za tak brutalne, gwałtowne i agresywne zachowanie będzie dożywotni zakaz gry w Quidditcha dla obu panów.
     - Dożywotni? Zakaz? - powtórzył Harry.
     - Tak. Odebranie prawa do gry w Quidditcha do końca życia, panie Potter. - potwierdziła Umbridge. - Sądzę też, że bratu bliźniakowi obecnego tu pana Weasleya również należy się kara, bo gdyby nie fakt, że prefekt domu Ravenclawu go powstrzymała, pewnie też rzuciłby się na pana Malfoya. Cała trójka przejawia skłonności do prymitywnej agresji. To tyle, mam nadzieję, że to was czegoś nauczy. Do widzenia! - wyszczerzyła się szeroko i zniknęła za drzwiami.

     Harry w dormitorium siedział do późna, czekając z Hermioną na Rona, który jeszcze nie pokazał się im na oczy od skończenia meczu.
     - Gdzie on się w ogóle podział? - zapytał Harry.
     - Nie wiem. Chyba nas unika... - odparła smutno.
     W tym samym momencie portret zaskrzypiał i przez dziurę w nim wszedł Ron. Był przemoczony i miał na sobie śnieg.
     - Gdzie byłeś? - spytała go Hermiona.
     - Na spacerze.
     - Siadaj tu z nami, jesteś przemarznięty! - pisnęła.
     Usiadł na kanapie, z daleka od nich obojga.
     - Jak mogłem... Ale kaszana... Tyle goli przepuściłem. A ty na mnie jesteś aż tak wściekły, Harry, wiem, twoja mina mówi za siebie, ale...
     - To nie dlatego. - burknął Harry.
     - To czemu... Nieważne, tak czy siak jutro rano składam rezygnację. Nie zagram więcej.
     - Nie. Zostanie wtedy w drużynie trzech graczy.
     - Jak to?
     Hermiona opowiedziała mu całą historię na temat tego, co zdarzyło się po meczu, bo Harry nawet już nie miał sił. W trakcie wszedł tam Fred i stał, przysłuchując się tej rozmowie.
     - Ale dlaczego Fred został też ukarany, skoro nic nie zrobił?! - zawołał Ron.
     - Nie moja wina, że go nie zaatakowałem. - warknął Fred. - Natalie mnie zatrzymała, już mówiłem pozostałym.
     - Jest połowę mniejsza niż ty. - stwierdził Ron.
     - Miałem to na uwadze, dlatego nic nie zrobiłem, żeby jej nie połamać! - wrzasnął i wyszedł z wieży.
     - Gdzie go wywiało?
     - Nie mam pojęcia.
     - Ale ze mnie palant... - mruknął Ron.
     - Nieprawda.
     - ... myślałem, że potrafię grać...
     - No i potrafisz, bo sam widziałem, tak?
     - ... chyba serio powinienem zrezygnować...
     - PRZESTAŃ SIĘ NAD SOBĄ UŻALAĆ! - zawołał Harry. - Sytuacja i bez tego jest parszywa! Lepiej na drugi raz weź zatyczki do uszu i graj, bo Angelina, Katie i Alicja nas zamordują.
     Hermiona, która stała cały czas przy oknie i wypatrywała płatków śniegu opadających na parapet, żeby nie uczestniczyć w tej kłótni, powiedziała nagle uradowana:
     - Jest coś, co poprawi wam humor.
     - Jasne. - warknęli z ironią w głosach.
     - No, Hagrid wrócił! - i wyszczerzyła się szeroko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz